Władysław Stanisław Reymont

Trudne dzieciństwo i rozwichrzona młodość

Szanowni Państwo, zafascynowany książką „Władysław St. Reymont. Listy do rodziny” w opracowaniu Tomasza Jodełka-Burzeckiego i Barbary Kocówny, pozwalam sobie przybliżyć postać naszego Laureata Nagrody Nobla jako zwykłego człowieka o bogatym życiorysie i często doświadczonego przez los, zresztą nie bez Jego czynnego udziału, obszernie „ilustrując” Jego listami do rodziny.

Saga rodu Rejmentów sięga siedemnastego stulecia i czasów potopu szwedzkiego, kiedy to pewien młody przybysz z północy zakochał się w pięknej Polce i osiadł na stałe po drugiej stronie Bałtyku, niedaleko Częstochowy - we wsi Gidle w powiecie Radomsko. Romantyczna legenda dodawała nieco blasku rodzinie, z której pochodził ojciec autora „Chłopów”. Blask ten jednakże przyćmiła sława na nowo przekształconego nazwiska - Reymont, które nabrało splendoru wskutek międzynarodowej nagrody Nobla. 

Pisarz nie miał dzieci, które nosiłyby sławne nazwisko. Jednakże egzystencja jego literackiego nazwiska nie straciła na żywotności, a to dzięki trwałym wartościom, które Władysław Stanisław Reymont wniósł do literatury i kultury polskiej i światowej. Ojciec Reymonta, Józef Rejment (1832-1904), był organistą. Przypadek zrządził, iż otrzymawszy posadę we wsi Kobiele Wielkie, blisko wsi Gidle, znalazł się pod kuratelą księdza kanonika Szymona Kupczyńskiego. W domu Piotra Kupczyńskiego, rodzonego brata księdza kanonika, młody organista upodobał sobie przyszłą towarzyszkę życia, pannę Antoninę (1838-1890). Oddając rękę Józefowi, Antonina kończyła zaledwie szesnaście lat. W ciągu kilku lat dzielących datę ich ślubu (1854 r.) od Powstania Styczniowego, korzystając z pomocy finansowej księdza kanonika Kupczyńskiego i ojca Antoniny, Piotra, nosili się z zamiarem kupienia na własność kawałka ziemi. Plan ich został zrealizowany później, bo po kilkunastu latach, gdy w 1868 r. przenieśli się z Kobieli Wielkich do osady Tuszyn pod Łodzią. Mieli już wówczas pięcioro dzieci: Katarzynę (1855), Anielę (1857), Franciszka (1859), Marię (1861) i Stanisława Władysława (1867), - zmieniając swe rodowe nazwisko, Reymont zmienił także kolejność swych imion chrzestnych - w domu nazywano go Stasiem. Powstanie Styczniowe przyniosło duży wyłom w normalnej egzystencji młodej rodziny. Nawet dzieci przestały się rodzić w codwuletniej kolejności. W późniejszym okresie, choć sytuacja ekonomiczna nie uległa zmianie na lepsze, do pięciorga starszych latorośli przybyły jeszcze cztery córki: Kamila (1871), Joanna (1873), Wacława (1879) i Helena (1881). Pan Józef Rejment chciał dać wykształcenie synom. Franciszek, starszy od brata o lat osiem, miał z woli ojca zostać lekarzem. Uczył się bardzo dobrze. Medycynę studiował na Uniwersytecie Kijowskim. Po trzech latach został relegowany z uczelni za działalność „wywrotową” (był socjalistą) i ostatecznie osiadł na stanowisku prowincjonalnego farmaceuty w Nadarzynie pod Warszawą, po przymusowym pobycie w domu rodzinnym na Wolbórce (młynarzówka w parafii Będków, pow. Brzeziny - obecnie stacja kolejowa Czarnocin, od 1880 r. własność ojca), zawodząc ambicje ojcowskie. Wydawałoby się więc, że drugi syn będzie tym pieczołowiciej kształcony i otaczany jeszcze większym niż Franciszek staraniem. Początkowo tak było. Ale paradoksalny wydaje się fakt, iż właśnie on, najzdolniejszy i najszczodrzej z całej młodej generacji Rejmentów wyposażony przez naturę, w rezultacie żadnego systematycznego wykształcenia nie otrzymał. Pisarz miał żal do ojca, że nie dał mu wykształcenia. Ale chyba sam najbardziej zawinił. Był dzieckiem trudnym, krnąbrnym, nie lubianym przez systematycznego i nadmiernie surowego pana Józefa Rejmenta. Stanisław stronił od swego rodzica, znajdując wiele uczucia pod dachem wujecznego dziadka, księdza kanonika Szymona Kupczyńskiego, który nauczył go czytać w wieku przedszkolnym. Bardzo kochany przez matkę i rozpieszczany przez starsze siostry, wymagał istotnie nadzwyczaj czułej ręki w edukacji domowej. Mały beniaminek, obdarzony wielką inteligencją i wyobraźnią, nie dał się zastraszyć ani też nie ulegał żadnym perswazjom ojca czy matki. Zdradzał zainteresowania, których w jego otoczeniu albo nie rozumiano, albo też nie chciano uznać. Chciał się uczyć nie muzyki, do czego systematycznie naginał go ojciec, ale malowania. Czytał z wielką pasją wszystko, co mu wpadło w ręce, ale to także nie znajdowało uznania w oczach praktycznego ojca. Chcąc ukrócić piętrzące się ciągle kłopoty wychowawcze, Józef Rejment zdecydował się w 1880 r. oddać młodszego syna pod opiekę zamężnej (od 1972 r.) najstarszej córki, Katarzyny, by w magazynie krawieckim jej męża Konstantego Jakimowicza, zasmakował twardego życia terminatora. Nadzieje utemperowania i poskromienia krnąbrnego syna okazały się i tym razem próżne. Trzynastoletni chłopiec ani myślał traktować serio nauki krawiecczyzny. Wyjazd z Tuszyna do siostry, do Warszawy, stanowił dla niego dodatkową atrakcję ze względu na upodobania teatralne obojga Jakimowiczów. Reymont chodził do niedzielnej szkoły rzemieślniczej. Uczył się dobrze, a z rysunków miał same piątki. W 1884 r. otrzymał dyplom czeladnika. Interesowała go działalność konspiracyjna, w której solidaryzował się z bratem, Franciszkiem. Brak dokumentów i bezpośrednich świadectw zaangażowania Reymonta w tej działalności. Wiadomo tylko, że „policją warszawską” został wydalony z miasta (ok. 1884 r.), do którego tak bardzo tęsknił na wsi i które z musu porzucił, chroniąc się przed nakazem policji do prowincjonalnego teatru wędrownego. Zaczęła się bieda, chociaż już wcześniej w liście do brata Franciszka, z Warszawy 10 listopada 1883 r. pisze: „... pisałem do Ojca o przysłanie kilku rubli, gdyż się w rozpaczliwym znajduję położeniu. Wszystko się drze - i bielizna i buty...”

Po pierwszej eskapadzie teatralnej w Ozorkowie, pisze do siostry, Katarzyny, dramatyczny list z Łęczycy 21.XII.1885 r.: „Okoliczność czy jakieś fatum mnie ściga za dawne błędy: jestem chory prawie od miesiąca, ale nie tak, żebym potrzebował leżeć lub leczyć się radykalnie, ale czuję chorobę w sobie i nieomal z przestrachem myślę o tym, jakbym naprawdę zachorował. A tu bieda w całym znaczeniu tego słowa - do tego stopnia, że wyjeżdżając z Ozorkowa musiałem zostawić za 6 rubli długu za mieszkanie i życie wszystkie rzeczy, począwszy od spodni, co miałem od Franusia, skończywszy na bieliźnie; jednym słowem, zostałem na czysto bez niczego i bez nadziei, że będę mógł mieć podobną sumę (...) A wierz mi, przysięgam, że ta prośba nikczemnika o wsparcie będzie ostatnią. Przekonam Was, że i tacy podli jak ja mogą być ludźmi. Czas pokaże, że ten, na którego wspomnienie rumieniec wstydu oblewa twarz Twoją, musi się stać tym, że nawet przy wspomnieniu jego niegodziwości będziesz mogła śmiało powiedzieć: „To mój brat (...) Mam nadzieję, że Ci moje przyszłe listy przykrości nie zrobią, choć ten wiele, ale wierz mi, że gdyby nie o jednej koszuli, podartych spodniach, dziurawych butach, nie śmiałbym Cię o nic prosić, doświadczywszy tyle dobrego już. Jeżeli byś mogła jakie stare po Kostusiu spodnie (notabene niepotrzebne) mi przysłać wraz z tym, o co wyżej prosiłem, to z wdzięcznością przyjmę: nikczemnik w nieszczęściu godzien litości i współczucia”. Powróciwszy do domu, do młynarzówki w Wolbórce, po nieudanych eskapadach teatralnych w latach 1884, 1885, 1886 po próbach pracy w handlu i przemyśle, podejmowanych w czasie przerw w wędrówkach - Reymont był bez pieniędzy i jakichkolwiek widoków na przyszłość. Miał 22 lata. Nikt mu nie ufał, z wyjątkiem może brata i najstarszej siostry. W roku 1889 Reymont otrzymał pracę pomocnika dozorcy plantowego Kolei Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej w okolicach rodzinnej Wolbórki. Zajęcie było licho płatne, 17 rs miesięcznie, co w żadnej mierze nie starczało na życie, ubranie, prenumeratę gazet i na książki. Do tego młody człowiek zakochał się w żonie naczelnika stacji, Stefanii Kluge. Popadł w zatarg z jej mężem, następnie zaś porzucił pracę nie dotrwawszy nawet roku. Popadł w czarną rozpacz. Do brata pisze z Warszawy 10.X.1890 r.: „...Jestem małpa, idiota! Bardzo dobrze wiem o tym. Martwię swoim głupim postępowaniem wszystkich - także wiem. Oburzacie się na mnie, słusznie. Wiele rzeczy nie rozumiecie w moim postępowaniu, przeto nazywacie je głupim. Jednym słowem jestem dla całej rodziny żyjącą ciągłą troską. Wszak tak? Prawda. Otóż wynalazłem pewien modus vivendi, który nas wszystkich w równych częściach pogodzi. Nawet dwa sposoby: pierwszy - umrzeć, mówię zupełnie serio, drugi zostać księdzem”.

W wyniku starań rodziny Reymont znów rozpoczął pracę na kolei. Korzystał doraźnie z finansowej pomocy brata. Mieszkał w osadzie Przyłęk, później w Krosnowie. Z Przyłęku 15.VII.1890 roku tak pisał do brata: „Drogi Franku. Dziękuję Ci serdecznie za list i zawartość w nim. Urządziłem się tu, jak mogłem przy podobnych warunkach. Mieszkam na wsi u chłopa w obrzydliwej norze, wespół prawie ze świniami, ale to mniejsza, najgłówniejsze to, że mam okropnie zimno, ponieważ w miejsce podłogi jest tylko coś nieokreślonego - przez pułap zaś swobodnie można liczyć gwiazdy, tym swobodniej, że na tej połowie gdzie mieszkam, zawalił się dach, wiec pomimo cyganka nb. niemiłosiernie kopcącego, jest przerażająco zimno. Ale cóż robić? Jak na teraz, ani mogę marzyć o innym mieszkaniu - bo nigdzie blisko nie ma. Więc nie wystawisz sobie zbyt różowym mój los, dołożywszy do takiego mieszkania następujące szczegóły: cały dzień siedzę na linii - tak kazali, więc muszę choć początkowo - z taką niezimową garderobą jaką posiadam, toteż trzęsę się prawie ciągle z zimna; jak na pierwszą dolegliwość nie mam rady, tak tym bardziej i na tę; gdybym mógł gdzie pożyczyć ze 30 rubli z amortyzacją miesięczną, to bym się jako tako oporządził, ale inaczej to dalibóg nie wiem, jak przetrzymam zimę. Życie prowadziłem dotychczas okrutnie rozkoszne, nie miałem się gdzie stołować, nie miałem co jeść, nie miałem za co kupić. Dopiero dziś zmieniło mi się troszeczkę na lepsze, bo zacząłem jadać obiady u dozorcy (dozorcy drogowego, którego Reymont był pomocnikiem), no a śniadania i kolacje, to jak można”. W pobliskich Skierniewicach w czasie świąt Bożego Narodzenia 1890 r. spędzanych u znajomych poznał wybrankę swego serca, Antoninę Szczygielską, u której w Krakowie spędzał Boże Narodzenie w 1893 r., i z którą zerwał i rozstał się przed wyjazdem za granicę w połowie 1894 r. Prowadząc takie liche życie Reymont rozchorował się 28 maja 1892 r., a 31 znalazł się w szpitalu w Skierniewicach. Było to głodowe zapalenie kiszek, które zostawiło ślad w postaci trwałego niedomagania. Pisarz wstawał o piątej rano. Kładł się spać o dziesiątej wieczorem kompletnie wyczerpany. Nie miał za co kupować książek ani prenumerować czasopism, nad czym bardzo cierpiał. Reymont definitywnie porzucił pracę na kolei w grudniu 1893 r. i przeniósł się na stałe do Warszawy, został literatem i los jego zmienił się zasadniczo. Miał nadzieję utrzymać się w Warszawie z honorariów literackich. Reymont od dawna stale pisywał wiersze, dramaty i nowele, prowadził też coś w rodzaju dziennika. Wrodzony talent, który dawał o sobie znać bardzo wcześnie w postaci nie nadających się do druku poematów, wierszy i dramatów, był jednocześnie dla Reymonta probierzem wartości sztuki. Trudne dzieciństwo i rozwichrzona młodość nie wykoleiły przyszłego autora „Chłopów”. Tylko talent skłonił go do heroicznej pracy w jedynym uznawanym przez niego rzemiośle, którym stała się dla niego literatura piękna. Planując przyszłość nie liczył się z tym, że nie ma innych środków utrzymania, jak tylko własne honoraria literackie. A przy tym nie podejrzewał, że szeroko zakrojona twórczość powieściowa pochłonie go tak zupełnie, że będzie mu brakowało czasu nawet na życie prywatne. Coraz częściej dawały też znać o sobie nękające Reymonta choroby: dolegliwości sercowe i dróg oddechowych oraz najprzykrzejsza może - neurastenia. W świecie artystycznym Warszawy znalazł Reymont przyszłą żonę Aurelię Szabłowską z domu Szacsznajder, z którą zaręczył się 30 kwietnia 1896 roku. Sześć lat czekał na unieważnienie przez Stolicę Apostolską jej pierwszego małżeństwa z Teodorem Marianem Szabłowskim, z którym od dłuższego czasu była w separacji. Sprawa unieważnienia małżeństwa kosztowała 10.000 rs, które wyłożył brat Aurelii, Wincenty Szacsznajder. Sprawę prowadził ksiądz Jaworski - kanonik, sekretarz Warszawskiej Kurii Arcybiskupiej, administrator kościoła św. Anny - zaprzyjaźniony z rodziną Szacsznajderów. 1 lipca 1902 r. Papież Leon XII udzielił dyspensy w sprawie unieważnienia małżeństwa Szabłowskich. 

Ślub Reymontów odbył się w kościele parafialnym św. Szczepana w Krakowie w południe we wtorek 15 lipca 1902 r. w rocznicę bitwy pod Grunwaldem, a uczta weselna w Hotelu Saskim przy ulicy Słowakowskiej. Zapowiedzi wyszły za indultem w niedzielę 13 lipca - 3 zapowiedzi. Reymontowie nie chcieli brać ślubu w niedzielę 13 lipca - wtedy przypadała II rocznica katastrofy kolejowej Pisarza, o czym pisałem (G.O. nr 6 z 2000 r.) Ślubu udzielił ks. kan. Jaworski, po czym nowożeńcy wyjechali do Paryża.

Z poważaniem 
Maciej Świerczyński