Spływ tratwą po Wiśle
Prawie każdy, komu wspominaliśmy o pomyśle dokonania spływu tratwą po Wiśle, pukał się w czoło. Pomysł wydawał się karkołomny i, delikatnie mówiąc, niezbyt rozsądny. Idea wyprawy narodziła się w zeszłym roku, gdy jeszcze nikt nie próbował, a przynajmniej nie było o nim głośno. Płynęło nas 6 osób.
Bogdan – Kapitan, Wódz, Ratownik WOPR, dusza towarzystwa, Janusz – kolega śpiewak, główny pożeracz chińskich zupek, Łukasz – maestro adekwatnego kierowania tratwą za pomocą silnika, Krzysztof – przyszła chluba polskiej piłki nożnej, wielki amator kąpieli słonecznych, Maciek – autor niniejszego opisu no i oczywiście Iwona – same zalety, wybitny talent kucharski, co my byśmy bez niej zrobili...
Płynęliśmy tratwą zbudowaną przez Bogdana. Jej konstrukcja jest oparta na 10 dwustulitrowych beczkach przymocowanych do stalowej kratownicy. Dodatkowo do tratwy przycumowana była motorówka Bogdana, łajba na co dzień pełniąca służbę w stanicy WOPR w Nadbrzeżu. Około 5 metrów długości, kabina dla 2 osób, silnik 120 KM, napęd strugowodny.
I tak 16 lipca się zaczęło. Pierwszego dnia przepłynęliśmy ok. 5 km na wysokość Śmiłowic (ruszyliśmy z Nowego Brzeska – 131, kilometr Wisły). Następnego dnia wciąż uczyliśmy się kierować tratwą na rzece. Nie jest to bynajmniej łatwe. Nikt nie zliczył, ile razy uderzaliśmy w brzeg, zanim opracowaliśmy optymalną technikę. Podstawą udanego sterowania był silnik przyczepiony do tratwy. Wszelkie próby używania wioseł czy drągów zakończyły się totalną klapą. Próbowaliśmy również ustabilizować nasz kurs za pomocą dryfkotwy, ale spełniała swoje zadanie tylko przez kilka kilometrów, a później tak silnie zaczepiła się o coś na dnie, że nawet motorówka nie była w stanie jej wyciągnąć. Całe szczęście stan wody w Wiśle był od początku wyprawy bardzo wysoki, tak że nie musieliśmy obawiać się mielizn i tam. W dalszej części podróży mieliśmy z nimi trochę przygód, ale wtedy już byliśmy starymi wyjadaczami i kierowanie naszego “pływadła” nie sprawiało nam żadnych problemów.
Trzeciego dnia podróży przestał padać deszcz, co przywitaliśmy z dużą ulgą. Wreszcie można było wysuszyć część rzeczy przemoczonych jeszcze podczas wodowania łódki i tratwy. Dzień trzeci i czwarty były rekordowe, jeśli chodzi o szybkość, jaką osiągnęliśmy. W te dwa dni przepłynęliśmy ponad 100 kilometrów. Później o takich dystansach mogliśmy jedynie pomarzyć. Wtedy jeszcze ekscytowaliśmy się czaplami siwymi, jakie widywaliśmy na brzegach.
W zasadzie cały spływ był mieszanką chwil spokoju, ciszy i błogostanu, a czasem wręcz nudy, z chwilami wyzwań, przygód i problemów. Kilkukrotnie tylko dzięki szalonemu wysiłkowi i pomysłowości nie utknęliśmy na dobre. Po drodze mijaliśmy wiele pięknych miejsc, miejscowości i miast. Niestety nie udało się nam zwiedzić Sandomierza, ale odbiliśmy to sobie w Kazimierzu. Jednak najbardziej urocze miejsca znajdowaliśmy z dala od cywilizacji. Szczególnie piękna była wyspa, przy której nocowaliśmy bodajże 6 dnia. Była spora, ale nie ogromna, bardzo urozmaicona (górki, wydmy, trawiaste płaszczyzny), czysta i miała dość głęboką zatoczkę ze spokojną wodą, jakby stworzoną do cumowania tratwy. W niewielu miejscach w Polsce widzieliśmy tyle gwiazd, czemu wreszcie sprzyjała pogoda. W czasie całej podróży stanowiliśmy nie lada ciekawostkę dla mieszkańców mijanych miejscowości, wędkarzy i urlopowiczów. Część z nich uwierzyła, że wybieramy się naszą tratwą do Szwecji. Niestety, nasza wyprawa zakończyła się po dziesięciu dniach, w Nadbrzeżu.
Już w trakcie wyprawy rozpoczęło się planowanie podobnej w przyszłym roku. Tym razem popłyniemy po innej rzece, ale bogatsi o wiele doświadczeń. Już nie możemy się doczekać.
Maciek Ćwiek