Jacek Olszanka
W tych ścianach mieszkał blues
Kiedy jadę do Polski, to napewno jadę również do Otwocka. Przyjeżdżam, wysiadam i rozglądam się po raz kolejny zdziwiony zmianami. Te zmiany widać najbardziej przyglądając się drzewom. Zwłaszcza tym, które się pamięta sadzone 50 lat temu. Teraz są jakby dużo starsze od nas – gdzieś, wysoko w górze.
A później biegnę do ludzi, z którymi to wspólnie coś się ciekawego lub ważnego w życiu przydarzyło. I którym nie trzeba niczego od początku tłumaczyć. Albo do miejsc, które coś istotnego kiedyś w życiu znaczyły.
Włodzimierz Nahorny
Dla mnie (a zapewne nie tylko dla mnie) było w Otwocku kiedyś takie miejsce szczególne. Tak się złożyło, że o tym miejscu niewiele się jakoś pisze w Otwocku. Pewnie historycy miasta akurat w tym miejscu nie bywali i w końcu nic w tym złego.
Otóż w Otwocku w latach 1968 – 1970 istniał klub studencki. Uczelni o poziomie uniwersyteckim co prawda w Otwocku nie było, ale byli studenci studiujący w Warszawie, absolwenci uczelni lub młodzi ludzie związani w jakiś sposób z kulturą studencką. Istniało więc środowisko, a więc potencjalnie wystarczający powód, aby w tym mieście zaistniała działalność klubowa. I tak też się stało. Inicjatorem przedsięwzięcia był Leszek Seremak, późniejszy kierownik klubu.
Trzy lata - jak na organizację - to nie jest znowu taki leciwy wiek, ale proszę uwierzyć, że czasem trzy lata to jest zupełnie niezły wynik, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, że czasy były raczej siarczyste.
Środowiskowy Klub Studencki „Pod Sosnami” - bo taką Klub nosił nazwę - miał wśród tak zwanych władz oświatowych i kulturalnych miasta „zasłużenie okropną opinię”.
Działacze chodzili w zbyt krótkich kolorowych spodniach, za to nosili zbyt długie włosy. Grali jazz, grali big-beat, urządzali jam sessions, wieczorki poetyckie, zapraszali muzyków krajowych i zagranicznych. Organizowali dyskusje i dyskoteki. Pili piwo w nadmiarze i byli okropnie przemądrzali. Najgorszym przestępstwem było jednak to, że działający społecznie młodzi ludzie dostarczali sennemu miastu kilka razy więcej inicjatyw kulturalnych niż zatrudnione w tym celu przez władze miejskie osoby. A tego już żadną miarą nie można im było darować.
Klub „Pod Sosnami” mieścił się tuż koło stacji kolejowej w niewielkim baraczku - koło wieży ciśnień. Przez ścianę sąsiadowaliśmy z rodziną państwa Niezgodów, którzy zapewne wiele mogliby powiedzieć na temat wielu naszych udanych całonocnych imprez.
Pieniędzy to właściwie nie było. Zbieraliśmy to, co się dało z wieczorków tanecznych, czy też z jam sessions. Starczało (lub nie) na sprawy bieżące. Czasem ratowały nas miejscowe instytucje. Nabraliśmy po pewnym czasie nawet nieco wprawy i wiedzieliśmy, do kogo w danej sprawie się udać. Na starej maszynie do pisania pisaliśmy pismo w sprawie – powiedzmy - farby, które to pismo wyglądało mniej więcej następująco:
„Do Dyrekcji Zakładów „INCO” w Karczewie.
Uprzejmie prosimy o udostępnienie nieodpłatnie dziesięciu puszek farby olejnej w kolorze niebieskim i pięciu w kolorze czerwonym.”
I dalej:
„ Z góry dziękując za pozytywne załatwienie naszej prośby, przesyłamy jednocześnie serdeczne pozdrowienia dla załogi Waszego przedsiębiorstwa”.
Wątpię, czy którekolwiek z kolejnych pozdrowień dotarły kiedykolwiek do załogi tego przedsiębiorstwa, ale faktem jest, że nigdy nam jakoś niczego nie odmówiono.
Dyrektorem technicznym INCO był wówczas p. Englert, ojciec dwóch znanych aktorów. Kiedy dotarliśmy do niego pierwszy raz ze Zbyszkiem Lingiem z tym pismem, zadzwonił do kogoś z magazynu, żeby przyniósł puszki z farbą, a nas bawił dalej rozmową: „No tak... zabawy...kluby...prywatki ... Ale mama córki na prywatkę nie puści, bo sama cnotę na prywatce straciła”. Taki był dyrektor INCO. Trochę jakby z innych czasów.
Do INCO udawaliśmy się w sprawie farby, do spółdzielni CERATA w sprawie ceraty. Cerata, a właściwie linoleum, leżała na klubowej podłodze. Na ścianach zaś, na przyciemnionej bejcą sklejce, wisiały instrumenty muzyczne w ozdobnych ramach.
Natan Davis
W centralnym punkcie klubu znajdował się bar. Bar zaopatrzony był średnio, ale właściwie: kiełbaski na gorąco, chleb, piwo, kawa i herbata. Czyli niby skromnie, lecz było to zaopatrzenie na tyle dobre, iż można było przeżyć niejedną imprezę typu jam session. Posiłki wydawał Zbyszek Wojdasiewicz, pełniący funkcję barmana. Zbyszek pod ceratą lady trzymał niezwykle ważne dokumenty. Był to szczegółowy wykaz osób, które winne były instytucji baru jakieś pieniądze. Czyli wykaz osób, które kiedyś jadły lub piły „na krechę”. Lista była zwykle długa, bo jak wiadomo dochody studentów były nieregularne, w przeciwieństwie do potrzeb. Obok baru mieścił się piec kaflowy, który był jedynym naszym ogrzewaniem w zimie. Przez ten piec niejeden z nas wstąpił na drogę przestępczą. Bo to piec niby był, ale nie było węgla. Węgla było w bród na pobliskiej rampie kolejowej, ale to nie był węgiel do tego pieca. Kiedy w programie był wieczorek taneczny lub jam session, to można było niskie temperatury jeszcze jakoś wytrzymać. Gorzej, gdy w programie był wieczór poetycki. Może poezja Broniewskiego by nas rozgrzała, ale w klubie nikt nie deklamował wierszy tego poety. Nie było rady. Któryś z nas brał kubeł i szedł na rampę po węgiel. Kiedy wysłaniec nie wracał po dziesięciu minutach, wiedzieliśmy, że SOK-iści złapali naszego kolegę. Wysyłaliśmy wtedy dwóch następnych, ale już prosto na pobliski posterunek milicji. Tłumaczyliśmy tam zawiłości związane z aktywnym krzewieniem kultury studenckiej w Otwocku i zawsze wracaliśmy z powrotem w komplecie. Powstała nawet drobna piosenka nawiązująca do tej sytuacji, którą publicznie kiedyś odśpiewaliśmy władzom miasta. Zaczynała się ona następująco:
„To my dzielni fedrownicy
Bez tradycji i historii
Co dzień węgiel urabiamy
W kolejowej obok sztolni”.
Piosenka odniosła nawet pewien skutek. Następnego dnia po naszym występie ktoś z polecenia władz miasta podrzucił nam pod drzwi worek z węglem. Worek węgla wystarczył na następny tydzień, a władza dała nam do zrozumienia, że stać ją na ludzkie odruchy.
Tak to było, jeśli chodzi o sprawy naszej fizycznej egzystencji. W sferze duchowej sprawy były bardziej skomplikowane i rozbudowane - jak to zwykle w życiu bywa.
Na czele Klubu stał kierownik, którym - jak już wspomniałem - przez cały okres jego działalności był Leszek Seremak. W dużej mierze powstanie klubu, jak i jego późniejsza działalność, były właśnie jego zasługą. Leszek wydębił jakoś od władz miasta pozwolenie na powstanie tego klubu. Jakimi argumentami potrafił do nich dotrzeć? Nie mam pojęcia. Mnie jeszcze wtedy w Klubie nie było. Leszek miał również niezłe koneksje w Polskiej Federacji Jazzowej, które to owocowały przyjazdami do Klubu bardzo dobrych polskich i zagranicznych muzyków jazzowych.
Istniała również funkcja Przewodniczącego Rady Klubu, którą w różnych okresach pełnili: Andrzej Urbański, Jacek Gajda i niżej podpisany. W skład Rady wchodzili kierownicy poszczególnych sekcji.
Najbardziej dynamicznie działającą była sekcja jazzowa, której podporą był niewątpliwie zespół jazzu tradycyjnego. Zespół ten na przestrzeni swych dziejów zmieniał swój skład i nazwę. W czasach klubowych nosił bodajże nazwę „Harlem Jazz Band”. Popularnie nazywano ten zespół zespołem Bigolasów, ze względu na obecność w niej dwóch braci o tym nazwisku.
Kierownikiem sekcji jazzowej był Andrzej Lisowski – człowiek dużej łagodności, a jeszcze większej miłości do jazzu. Ja osobiście byłem świadkiem tylko jednego momentu, który wyprowadził Andrzeja z równowagi. Miało to miejsce po audycji jazzowej, w której imię Amstronga wymówiono „Luis”, a nie z francuska „Lui”, jak nie wiadomo dlaczego preferował Andrzej. Andrzej wiele mógł wybaczyć, ale przecież nie takie szkaradzieństwo, które było dla niego ciosem prosto w serce.
Później kierownikiem sekcji został Wiesiek Dąbrowski. To oni obydwaj (Andrzej i Wiesiek) organizowali w Klubie jam sessions, które przeciągały się do białego rana. W warszawskiej Stodole ogłaszano o północy (czyli w momencie jej zamykania), że w Otwocku jest organizowany jam. Muzycy wsiadali w ostatni pociąg i przyjeżdżali do nas, aby jeszcze trochę u nas zabawić. Zawitał do nas kiedyś „Hagaw”, przyjechał również „Ragtime Jazz Band”. Przychodził również mieszkający wtedy w Świdrze Heniek Alber (wtedy jeszcze Serafinowicz), ale nie z gitarą, tylko z puzonem. Heniek grał już wtedy znakomicie na gitarze, ale widocznie uważał, że z puzonem będzie mu bardziej do twarzy na wieczorze jazzowym. Ponieważ jednak dopiero zaczynał pobierać naukę gry na tym instrumencie, jego gra polegała na tym, że przez całą noc generował na tym instrumencie pojedyncze dźwięki starając się trafić w tonację. Na estradzie wszyscy się nieco dziwili, że tak znakomity muzyk wziął do ręki instrument tak dla niego nieodpowiedni. Nikt jednak tego nie komentował, bo ludzie jazzu są na ogół ludźmi nastawionymi do siebie życzliwie. Heńkowi - na szczęście – fascynacja puzonem wkrótce przeszła. Wrócił do gitary i nieco później, w duecie z Januszem Stroblem, został laureatem festiwalu „Jazz nad Odrą”. A po upływie kilku lat piękną melodią piosenki „Zaproście mnie do stołu” Henio wygrał festiwal piosenki w Opolu.
Melbourne - 12. 03. 2002 r.
fot.: Jerzy Koszałkowski
(II część w następnym numerze)