Recenzja książki „Ustna harmonijka”

Uratowane historie

W ostatnich miesiącach problematyka stosunków miedzy Polakami i Żydami podczas drugiej wojny światowej stała się zagadnieniem wywołującym gwałtowne emocje.

Dobrze stało się więc, że teraz właśnie możemy przeczytać książkę Elżbiety Isakiewicz Ustna harmonijka. Rozwinięcie tytułu - relacje Żydów, których uratowali od Zagłady Polacy - dokładnie określa zakres publikacji (Niezależne Wydawnictwo Polskie, Warszawa 2000).

Książka stanowi dokumentalny zapis rozmów z kilkunastoma osobami - dziś sędziwymi obywatelami Izraela - których beztroskie dzieciństwo lub młodość w Polsce przerwał wybuch wojny. Relacji tych E. Isakiewicz wysłuchała w ubiegłym roku. Każda dotyczy indywidualnych losów, w wielu można jednak dostrzec zbieżne sytuacje. Niemal każdej towarzyszy wyodrębniony epilog, który ukazuje, jak po wojnie podtrzymywane – lub nie – były kontakty między uratowanymi i ratującymi. Szczerość kilku sytuacji jest do tego stopnia drastyczna lub intymna, że byłoby prostym efekciarstwem je streszczać.

Trudno też na podstawie – dość przypadkowo - zebranych relacji formułować uogólnienia, lecz jednak... Nie należy lekceważyć przypadków, gdyż – jak wynika z wypowiedzi ocalonych – właśnie one często decydowały o życiu lub o śmierci. Nie wypada wręcz mówić o jakiejś arytmetyce, ale trudno nie przytoczyć opinii Lili Thau: żeby uratować jednego Żyda trzeba było więcej niż jednego Polaka (s. 25). Dzięki spisanym relacjom możemy poznać również mniej chwalebne postawy Polaków, nie te jednak były decydujące. Zdecydowanie negatywnie ukazane zostało postępowanie Ukraińców. Natomiast Niemcy? Ich odpowiedzialność za przygotowanie oraz dokonanie Zagłady nie pozostawia żadnych wątpliwości. W kilku relacjach występują jednak przypadki „dobrych Niemców”, pomagających Żydom (przywołana jest nawet postać Oskara Schindlera).

Poznajemy Polaków, którzy ratowali Żydów licząc na stosowną opłatę, ale również czytamy o całkowicie bezinteresownej pomocy, o przejawach życzliwości, na jaką ukrywający się nawet nie liczyli. Czyżby właśnie groźba śmierci za ukrywanie uciekinierów z getta dodatkowo sprzyjała tworzeniu się więzi, bywało że niemal rodzinnych. Jest więc miłość między Polakiem i Żydówką (prowadząca do małżeństwa), są przypadki praktycznego adoptowania dzieci. Czytamy o prawdziwie chrześcijańskiej postawie, która odżegnuje się od jakichkolwiek uprzedzeń i odkrywa to, co wspólne: Córko narodu wybranego – mówi radośnie zakonnica, kiedy ukrywające się dziewczyna wyjawia swoją tożsamość (s. 223). Podobną postawę odnajdujemy również w „ludowym katolicyzmie”: ... kiedy będziesz w niebezpieczeństwie, módl się do niej gorąco. Módl się do niej nawet po swojemu, bo ona jest Żydówką, dlatego wszystko zrozumie i ci pomoże (s.42). Tak mówiła p. Markowska, mieszkająca w podbiałostockiej wsi Gołębie – wręczając Rachelce medalik z Matką Boską, a także metrykę swojej córki, wcześniej zaś udzielając schronienia młodej Żydówce. Pani Markowska uważana była przez sąsiadów za „mądrą kobietę”(opinię taką mogę podać na podstawie wspomnień mojej mamy, która w tejże wsi przeżyła dzieciństwo i młodość; miewa swoje zaskoczenia czytanie książek!). Polskie odczucie wspólnoty losów z Żydami potwierdzają bezpośrednio dwie niezależne, a niemal identycznie brzmiące, wypowiedzi: co będzie z wami, będzie i z nami (s.170, 229). Za wielkie zwycięstwo nad zamysłami Niemców trzeba też uznać drobne przejawy życzliwości, które nie wydawały się konieczne. Przecież - ukrywający się w chlewiku Żydzi nie oczekiwali, że otrzymają jedzenie podane wytwornie, ani że usłyszą pocieszające melodie wygrywane na ustnej harmonijce (s. 105).

Książka Elżbiety Isakiewicz powinna zainteresować mieszkańców Otwocka również ze szczególnego powodu. Jedna relacja dotyczy bowiem naszego miasta. W 1939 roku Abram Gilboa (Gilblum) miał dziesięć lat. Jego ojciec był właścicielem rozlewni piwa. W przedstawionej relacji żołnierze pierwszych oddziałów Wehrmachtu, jakie wkroczyły do Otwocka, określani są jako przyzwoici Niemcy (jeden lamentował nad zbrodniczością Hitlera), a niektórzy nawet stali się najlepszymi przyjaciółmi (s.134-135). Sytuacja dramatycznie zmieniła się po przybyciu jednostki SS. Ojciec Abrama, podobnie jak wielu otwockich Żydów, aby nie dopuścić do przejęcia firmy przez Niemców, „przepisał” ją Polakowi, któremu zdecydował się zaufać. Był to p. Marceli Górski. Wybór okazał właściwy. Pozwolił zachować życie. Rodzina Giblumów początkowo żyła jak królowie. Groźba śmierci zawisła nad Abramem, kiedy został schwytany przez złowrogiego szefa „Arbeitsamtu”, Dietza. Uratował się dzięki pomocy „dobrego Niemca”, który wcześniej lapidarnie określił okupacyjną rzeczywistość: Jaki ten świat mały. Tutaj zabijają Żydów razem z Polakami. (s.137). Giblumowie przeżyli otwocką „akcję”, kryjąc się w przygotowanym wcześniej schronie. Wiadomości o kolejnych wydarzeniach uzyskiwali od pewnego policjanta żydowskiego. On też z płaczem powiedział: Miałem matkę, żonę i córkę. Własnoręcznie wsadziłem je do wagonu. (s.139). Oczywiście, trudno nie skojarzyć tego wyznania z inną, dobrze znaną nam relacją. Czy owym policjantem był Calel Perechodnik? Raczej nie. Jego matka uniknęła wywózki. Tragiczny wyrzut (Czy ja jestem mordercą?) prześladował sumienie wielu funkcjonariuszy „Ghetto-Polizei”.

Abram krótko przebywał w Kołbieli. Ratując się w ostatniej chwili przed transportem do Treblinki. Wrócił do Otwocka. Tu – w prymitywnej kryjówce - wraz z rodziną przetrwał całą okupację. Polacy, którzy ich ukrywali, żyli pod presją rodzimych szantażystów oraz... pogróżek komendanta policji SS (Schlichta?)

Rozmówcy Elżbiety Isakiewicz przetrwali Zagładę. Większość Polaków, którzy ich ratowali, otrzymała tytuł „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Bywało, że mogli też liczyć na różne przejawy wdzięczności ocalonych. Po co jeszcze o tym pisać? Ustna harmonijka jest dzisiejszą próbą ratowania, już nie życia, ale historii. Czyjej? Nie wnikając w liczbowe proporcje oraz wykraczając poza lokalne granice, trudno jeszcze raz nie odwołać się do relacji Abrama Gilbluma: W Otwocku Polaków mieszkało tyle samo co Żydów. To złe określenie, bo przecież my też byliśmy Polakami. 

Stanisław Zając